Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tam, naprzeciwko — odrzekł jeden, wskazując na elegancki handel win. Przynajmniej wam dobrze kieszenie wytrzęsą — dodał po odejsciu niemców. Psie wiary, nie mogą w domu kiszek grochowych nadziewać, tu przyłażą człowiekowi robotę odbierać.
— Już nie raz pewnie byli, bo i po polsku trochę szwargoczą — odezwał się drugi.
— Jak prosiaki po francusku — wtrącił trzeci. Oni między ludźmi, czem pudle pomiędzy psami; nawet po ludzku mówić się nie nauczą.
Głośny śmiech oznajmił trafność tej uwagi.
— To nie ma rady — podjął znowu pierwszy — trzeba tym pudlom raz ogony poobcinać, żeby nam szkody nie robiły. Co rok więcej się ich zlatuje, a jeżeli im nie poparzymy skóry, niedługo nas wyduszą. Niech pilnują swoich śmieci! Czy my do nich leziemy? Bo to nie dość, że robotę wydzierają, ale jeszcze zapłatę zmniejszają. Często, kiedy mularza za dwa ruble nie dostanie, oni gromadą po rublu się godzą. I majster mówi: nie chcesz rubla, to ja sobie sprowadzę tysiąc niemców za tę cenę. Oni głodomory mogą mało brać, bo jak sobie raz na dzień brzuch naładują kartoflami, to i kontenci; a człowiek potrzebuje zjeść kawałek mięsa, wypić kieliszek wódki.
— Rozumie się — zawołali dwaj inni, wepchnąwszy w usta po kawale wieprzowiny i zatkawszy ją chlebem.
— Żeby chociaż czepiali się tego, czego człowiek