Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nął w hotelu żyd, który chce skontraktować kilkudziesięciu mularzów.
Gdyby błyskawica otworzyła Krugowi niebo, nie wskoczyłby w nie z taką siłą, z jaką rzucił się we drzwi i wybiegł na ulicę.
Żona wyjrzała przez okno.
— Na długo tam może mieć zajęcia?
— Na dwa miesiące — odrzekł Klotz, poklepawszy ją czule po ramieniu, i zwrócił się do wyjścia.
— Tata pojedzie — szepnął żałośnie pod piecem mały Fritz do starszego brata.
— Nie, moje dziecko — upewniła matka, uśmiechnąwszy się do wychodzącego portyera.
Na drugi dzień wieczorem obwieszony czterema synami Krug rozdzielał między nich całusy i napomnienia.
— Pamiętaj August, nie zniszcz nowych spodni i chodź do szkoły.
— I ty Fritzku także ucz się abecadła. Za to wam ojciec przywiezie z Warszawy ładne buty. No, jeszcze raz pocałujcie mnie.
Chłopcy zaczęli go tak obficie ślinić, że wkrótce wyglądał jak upoliturowany.
— Dość tego, dość już — wołał portyer — musimy iść, bo zaraz dzwonić będę.
Skończył Krug pożegnanie z dziećmi, uścisnął rękę żony i zabrawszy tłomoczek, udał się na stacyę. Siadłszy do wagonu, spojrzał tęsknym wzrokiem w stronę,