Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zyskawszy utraconą przewagę. Przecież to prosta kobieta.
— Prosta, czy nie prosta — odparł poważnie Capenko — ale moja matka. Jej miejsce przy mnie.
Panna Hortensya milczała.
— Poradziłem jej, żeby sprzedała pasiekę, krowy, konia, trzodę, wszystkie graty i dopóki jeszcze ciepło, ruszyła w drogę.
— Posłałeś pan już list? — spytała panna Hortensya po chwili namysłu.
— Posłałem.
— To napisz pan drugi — rzekła rozkazującym tonem — żeby mi przywiozła kilka kawonów, kiedy u was tak się rodzą, bo u nas, u tego psa ogrodnika nie można się ani kawałka doprosić.
— A, bodaj mnie — krzyknął, uderzając się w czoło gefreiter — zupełnie zapomniałem, tak mi nieboszczyk rodzic rozum poplątał. Napiszę zaraz.
— Proszę powiedzieć, że mnie tem przyjemność zrobi.
— I to powiem — zapewniał Capenko, ściskając rękę kochanki i wpatrując się w nią czule.
Adiu, adiu — mówiła, bo muszę iść do mamci na ogród.
Gdy Capenko wyszedł, panna Hortensya, przekonawszy się, że odjechał, stanęła przed zwierciadłem, zrzuciła żółtą chusteczkę, pod którą ukazał się na szyi sznur wielkich niebieskich paciorków. Uśmiechem