Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się — nie starła z niego jeszcze ani jednej barwy dziewiczej. Zawstydzone róże pozwijałyby w pączki swe kielichy, gdybyś ty stanęła między niemi.
Aspazya. Poeta z ciebie — i wymowny...
Sokrates (powstawszy nagle). Ocuć się, Sokratesie! Chodź mój duchu i strzeż mnie... Aspazyo, to była szczera, młodzieńcza modlitwa... Eurypidesie... Protagorasie... Anaksagorasie, raczyłeś zauważyć myślący pył. Jestem — jak twierdzi moja matka — darmozjadem i nicponiem, bo chodzę po niwie filozofii i pielę z jej plonów chwasty. Zaczepiam ludzi, którzy mniemają, że wiedzą wszystko i przekonywam ich, że nie wiedzą nic, że nasypują ciągle piaskiem dziurawe worki lub nadymają wiatrem pęcherze i uginają się pod nimi, jak gdyby dźwigali wielkie ciężary.
Anaksagoras. Odbierasz chleb sofistom.
Sokrates. Nie odbieram go, bo te pęcherze przekłuwam darmo.
Anaksagoras. Czego uczysz?
Sokrates. Odróżniać grzyby, które zbieramy w lesie poznania i z których składa się cała wiedza. Są między nimi lepsze i gorsze, pożywne rydze i szkodliwe bedłki, ale ostatecznie są to grzyby: najlepsze ich gatunki trzeba spożywać młode, bo szybko gniją. Dzisiejsza prawda może jutro stać się fałszem. Kłamstwo jest trującą bedłką a przesąd robaczywym grzybem — filozof właśnie powinien je wyrzucać z koszów ludzi ciemnych, ażeby nie chorowali moralnie. Bo do cnoty