Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na ustach czułem świeżą słodycz twoich ust, w oczach — głęboki żar twoich spojrzeń, na twarzy — łagodne muśnięcia twoich włosów. I oto znowu jestem przy tobie, Aspazyo, ty czarowny uśmiechu natury! Matka poczęła cię chyba we śnie, w którym rozmarzyły ją wszystkie wdzięki ziemi. Gdyby Bóg cię dojrzał, opuściłby niebo. Wzrok, przesuwając się po twej postaci, wywołuje mi w nerwach rozkoszne dreszcze, a w żyłach krew na ukrop rozgrzewa. Upajam się tobą...
Aspazya. A jednak musisz być trzeźwym... tam gromadzi się naród.
Perykles. Wrócę niedługo, a wyjadę nad ranem; zostaniesz u mnie — prawda?
Aspazya. Jako — żona.
Perykles. Żona?
Aspazya. Wszakże rozwiodłeś się...
Perykles. Ależ dziś...
Aspazya (wesoło). Za parę sztuk złota kapłan nietylko z łóżka, ale z grobu wstanie i w naszem imieniu zarznie bóstwu na ofiarę kilka tłustych jałowic, które w jego imieniu potem zje. Matka moja czeka na mnie przed domem i związek nasz pobłogosławi a twoi przyjaciele odśpiewają pieśń weselną.
Perykles. Nie jestem do tego przygotowany... Należałoby wprzódy usunąć pewne przeszkody... Nie żądałaś tego nigdy...
Aspazya. Bo i ty nie żądałeś odemnie dowodu miłości, którego bez utraty czci dać bym ci nie mogła.