Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Aspazya. Wziął mnie za jedną z tych, które przychodzą cię... usypiać.
Perykles. Przysięgam, że oprócz żony ty pierwsza...
Aspazya. Sądziłam, że jako nauczyciel domowy zna twoje stosunki i zwyczaje.
Perykles. Jest to człowiek przekorny i złośliwy, ale chociaż nieraz dowiódł mi swej życzliwości i niezawodnie tylko przez omyłkę i swawolę cię obraził, ostatni raz dziś dotknął mojej ręki.
Aspazya. Mówisz, że ci życzliwy a może nawet byłby potrzebny?
Perykles. Tak, ale mniejsza o to.
Aspazya. Wcale nie mniejsza. Nie chcę cię nikogo pozbawiać, kto usłużyć zdolny twoim zamiarom. Pozwól — ja sama Protagorasa ukarzę. Ty zajmij się nieprzyjaciołmi, których masz wielu, bardzo wielu. Gdy przechodziłam przez miasto, ryczało ono jak morze, a po niem jak stado skrzeczących złowrogo mew uwijała się zgraja pańskich służalców z Elpiniką na czele. Pragnęłam wtedy, ażebyś w tem morzu stanął mocny jak skała i ażeby te wściekłe fale rozbijały się bezsilnie o pierś twoją. Ach, ile razy przez tych kilka dni umarłam z trwogi i rozpaczy! A przecież nie byłam bojaźliwą — taką dopiero uczyniła mnie miłość.
Perykles. Światło moje, zdaje mi się, że przez czas naszego rozstania byłem w ciemności i teraz wyszedłem na jasność. Przed myślą zawieszał mi się ciągle twój uroczy obraz, który mnie wprawiał w omdlenie.