Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ostrzega, że moralność przewracasz na obie strony, jak worek. Nieszczęście ludzi uczciwych jedna a złych przeciw dobrym zwraca. Spartanie...
Protagoras. Są źli, a my naturalnie dobrzy, bo... my.
Sofokles. Bo my zdobywamy potęgę pracą w dzień, a oni kradzieżą w nocy. Od wojen perskich, po strasznym wylewie azyatyckiego barbarzyństwa, który odparliśmy pod Maratonem i Salaminą, zamiast zbratać się z nami uczuciem wspólnej obrony, zaczęli nas nienawidzieć — i za co? Za promienie sławy, które z czoła Aten tryskają, za nasz geniusz, wiedzę, męstwo, przewagę, której inne plemiona greckie dobrowolnie się poddały. A czem płaciliśmy im za tę zazdrość? Wierną przyjaźnią. Gdy zbuntowani niewolnicy osaczyli ich, jak gromadę wilków w kniei, wbrew rozumnemu oporowi Peryklesa usłuchaliśmy nierozważnego i pokutującego na wygnaniu za tę radę Cymona, posłaliśmy im odsiecz, którą podejrzliwie odprawili. Gdziekolwiek lud z nami sprzymierzony uwikła się w kłótnię sąsiedzką, oni zaraz przybiegają jego nieprzyjacielowi na pomoc. Gdy nie śmią uderzyć jawnie, podkopują się skrycie i rwą lub plączą intrygami nici sojuszów, któremi państwa greckie z nami się związały. I teraz w lisich skórach przyszli pozornie z obroną Parnasczykom, walczącym z Focejczykami, a tymczasem podburzyli przeciw nam sprzymierzeńców, przywrócili zwierzchnictwo Teb i stanęli zuchwale na granicy Attyki, wabiąc ku sobie naszych