Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sofokles. Spartanie podli! Podczołgali się pod nasz dom jak złodzieje, którym zdradzieckie możnowładztwo ateńskie drzwi otwiera a sofiści podają z krętej filozofii kute wytrychy! Krew mi się burzy, gdy o tem myślę, a wyrazy mi się pienią, gdy o tem mówię!
Protagoras. Eh, mistrzu, zanadto jesteś wielkim, ażebym chciał wskakiwać na twoje ramiona i udawać wyższego, ale wyznać ci muszę, że gotujący się w garnku barszcz nie wybełkotał nic niedorzeczniejszego od tych twoich słów lekkomyślnych i rzeczywiście spienionych. Gdzie i jakie wytrychy podają sofiści? Pojmuję twój szczery gniew, bo Spartanie, zwyciężywszy nas, sponiewieraliby królujące dziś Ateny, a bezwątpienia lepiej i zaszczytniej być koroną na głowie Grecyi, niż wanienką do moczenia jej prostaczych nóg; ale nie widzę w tem nic dziwnego i nic nieludzkiego, że te nogi chcą z naszej korony zrobić sobie wanienkę. Spartanie bowiem dążą do tego, co wszyscy ludzie — do korzyści, władzy, panowania...
Sofokles (który podczas ostatnich słów znowu do drzwi pukał). Ale jaką drogą!
Protagoras. Ludzką. Gdybym cię zabijał, Sofoklesie, to czy napchałbym ci w nos tyle kwiatów, żebyś się ich wonią udusił, czy nalałbym ci w usta tyle cykuty, żebyś się nią otruł — to chyba byłoby dla ciebie wszystko jedno. Genialnemu poecie nie przystoi naśladować szynkarzów moralności, którzy rozpajają