Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sobie zaczęła, że go podnieciła do nierównej i niebezpiecznej walki, gdy na zakręcie drogi ukazał się Satyr. Przysuwał się szybko i jak gdyby lekkim chodem swojej młodości.
— Strzała moja tkwi w jego ślepiu! — zawołał z oddali.
— Satyrze — rzekła wzruszona Terya — ty nie masz... kopyt.
Satyr rzucił wzrok na nogi — rzeczywiście miał stopy ludzkie. Odbicia niewiary i zachwytnego uniesienia zmieniły się na jego twarzy w śmiech łzawy.
— Teryo! — krzyknął rozpartą piersią i zawisł na szyi żony.
Już tylko głowa raziła w nim brzydotą, chociaż znacznie złagodzoną. Za to główki dzieci spiękniały, ledwie drobnemi podobieństwami przypominając ojca.
Satyr widocznie odradzał się. Pociąg do hulanek w sobie tłumił, z Teryą poważnie rozmawiał, ze służbą pracował, niewolnikom ciężary zmniejszył. W kilka dni po przybyciu i walce z Tytanem, siedział przed domem na murawie z dziećmi, które go już nie unikały i tłómaczył im dobroć słońca, gdy z tyłu nagle padł cień. Satyr obejrzał się i z przerażeniem zobaczył tuż stojącego Tytana. Olbrzym, sięgający czubem do wierzchołków palm obocznych, z jednem okiem wyłuskanem i krwią zaciekłem, z maczugą w prawej ręce, ujął lewą Satyra za włosy, podniósł go od ziemi i trzymając w powietrzu, rzekł kamiennym głosem: