Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

walki, cofały się instynktownie i przerażone przyśpieszały kroku w stronę przeciwną. Gdzieniegdzie błysnął kaganek w ręku istoty, od której sen pierzchł i którą echa krwawych zapasów wypłoszyły z noclegu. Ale wkrótce wzbijał się wokoło niej zmieszany z różnych wrzasków zgiełk, wśród którego gasły owe płomyki, a na ich miejscu tryskał głęboki jęk.
I ziemia brzmiała hymnem zwycięskiego gwałtu.

Ciemność nie pruła się, a całun nocy wciąż wisiał rozpięty na obłokach. Powoli wiatr zaczął je kołysać, fałdować, zganiać i rozpędzać, spajać i szarpać, zwijać i rozciągać na frendzle. Kilka kłaków czarnych oddarł od stropu i cisnął, a odsłoniwszy płaty jasności, zleciał na ziemię, skręcił z liści i piasku słup tańczący i obniósłszy go po polach, rozdmuchnął. Tymczasem u sklepienia nieba nabrzmiała ciężka, czarna chmura, w której łonie odzywały się głuche grzmoty. Przewalała ona ciągle swe olbrzymie kłęby, leniwa a niespokojna, ślepa a groźna. Nie otworzyła oczu, nie błysnęła ani jednym promieniem gniewu, wywinęła jedynie swe wielkie cielsko, a przecież, chociaż zdawała się zasypiać, zionęła walką, bo drżała burzą. Jej złowrogie turkoty rozlegały się długo i coraz głośniej. Nareszcie zaryczała wstrząsającym, przeciągłym hukiem i wylała na ziemię potoki deszczu które od ziemi do nieba przeciągnęły się lasem strun płynnych.