Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystkie twory nocy wsunęły się do swych schronisk. Na otwartej ziemi pozostało tylko to, co do niej przyrosło. Nawet wiatr wskoczył na wierzchołki drzew i uciekł z nich w obłoki, które objęły świat ciemno-szarą pokrywą. Burza pieniła się.
Wkrótce strumienie deszczu pozaciekały we wszystkie szpary, ponapełniały każde wgięcie, każde wydrążenie ziemi, która wygładziwszy swe dołki, bruzdy i zmarszczki, zaszkliła się gładką powierzchnią. Nawet cienkie wężyki potoków, wijące się w głębokich rowach, nabrzmiały aż do brzegów, a na skrętach i spadkach najeżyły swe płowe, szumiące grzywy.
Wreszcie woda, buchająca z chmury, zaczęła podrywać lepianki i domy. Przerażeni ich mieszkańcy wybiegli pół-nadzy, z nieprzetartym snem na oczach, śród szumu, plusku i ciemności tułali się bez drogi i celu, uciekając od śladów, ktore za sobą odcisnęli i które woda zalewała. Ogólna trwoga oswoiła i zobojętniła wzajemnie wszystkich. Jagnię ocierało się o lwa, zbrodniarz szedł obok męczennika, ladacznica — obok siostry miłosierdzia. Z najrozmaitszych istot tworzyły się i rozprzęgały przypadkowe grupy. Nikt nie wiedział, dokąd dąży. Burza spastwiwszy się nad ziemią, nieco ochłonęła. Przestała przynajmniej pluć spienioną ulewą, chociaż nie ściągnęła z niebios ponurej opony, za którą grzmiały ciągle jej groźby.