Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 81.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  181  —

Trzeba nam teraz pozostawić „gminę gminie“ i od tych spraw wiejskich wrócić na grunt warszawski. Chcę mówić o ptakach przelotnych. Najpotężniejszy z tych ptaków — Modrzejewska — bawi jeszcze w Warszawie, ale maluczko, a nie ujrzymy jej. Z pod naszego nieba, które od pewnego czasu dziwnie jest pogodne, ulatuje ten ptak we mgły londyńskie, a potem otrząśnie świetne pióra na pociechę Amerykanów aż za oceanem. Drugi ptak — Szolc-Rogoziński — odleciał już z Warszawy i wkrótce poszybuje do Afryki, szukać jezior i... sławy. Bodaj nie znalazł nic innego... W piątek odbył się jego pożegnalny odczyt, który wkrótce czytelnicy nasi znajdą w Słowie. Odczyt zaczyna się od geografii, przechodzi do wspomnień podróżniczych, a kończy się serdecznem: bądźcie zdrowi i pamiętajcie!... Młodego podróżnika, gdy to mówił, wzruszenie ścisnęło za gardło, głos mu drżał... Może za parę miesięcy, wśród jakiejś bezsennej nocy w lasach afrykańskich przypomni mu się ta sala zalana światłem i te zasłuchane spokojne twarze, które wydadzą mu się kochane bardzo. Żegnano go, wołając: do widzenia! do widzenia!... Trochę go było żal, może gdzie spadła jaka cicha łza, może pod niejednym kapelusikiem przesunęła się myśl, że są inne nie tak odległe kraje, których prelegent nie widział — kraje hymenu, gdzie niema ani lasów, ani lampartów, ale co najwięcej maleńie boba, które nie kąsają, bo nie mają ząbków... dziwny