Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 79.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   224   —

dzieliśmy panu B., że siedm miast nie będzie się nigdy o niego kłócić, że nie jest jeszcze tak wielkim człowiekiem, żeby solidaryzowanie się z nim miało okryć nieśmiertelną chwałą byłą Szkołę Główną, i że nakoniec kwestya harmonii samogłosek razem z Rezyanami i ich dyalektem nie jest sprawą, o którąby warto robić tyle hałasu. Co się zaś tyczy nieparlamentarnego języka, to zarzut ten dziwnie wygląda w ustach Przeglądu, który nigdy i do nikogo innego języka nie używa. Wogóle Przegląd, gromiący innych za niepopularność wyrażeń, przypomina owego wójta, który oburzony na swego pomocnika za ukaranie kogoś cielesne, wbrew prawom, znoszącym karę cielesną, wytłukł go, co się zmieściło, przypominając mu za każdem uderzeniem, że kara cielesna już nie istnieje.
Przegląd więc broni złej sprawy, i o co więcej, wie o tem dobrze. W gruncie rzeczy nie chodzi mu ani o pana B., ani o oburzenie całej prasy, ale o odwrócenie uwagi publicznej od tego, że umieścił list tak dalece przeciwny zacnym i uczciwym naszego ogółu uczuciom. Nazywa się to we wszelkich tak parlamentarnych, jak i nieparlamentarnych językach zamydleniem ludziom oczu, albo także: złą wiarą, która, jako broń odporna, może być pożyteczną, ale której ani zazdrościmy, ani myślimy Przeglądowi odbierać. Wogóle, sądzimy poprostu, że wszelkie krzyki, które się tak często w