Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 79.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   101   —

cznie się do niej wdzięczyć, zaraz mu głowę urwie bez żadnej litości.
Tymczasem za oknem trzask z bicza; zajeżdża radca z synem. Wchodzą; radca poważny, siwy; syn ładny chłopak, jak malowanie, ale zimny jakiś i sztywny, jak Anglik. Witają się i za chwilę staruszkowie, zmyśliwszy jakiś interes, zostawiają młodych sam na sam.
Gra zaczyna się. Między młodymi panuje milczenie. Hm! hm!… panienka; jeszcze milczenie. Młodzieniec siedzi sobie chłodny po gentelmańsku, jakby nikogo więcej nie było w pokoju. Obowiązki gościnności nakazują pannie Izie zacząć rozmowę, zaczyna więc. Wprawdzie niebardzo grzecznie, nawet wcale niegrzecznie, ale zaczyna. Młodzieniec odpowiada i… cóż to jest? On się wcale nie wdzięczy! Co to jest! ani mu się śni przymilać. Chwilami, kiedy rozmowa się przerywa, młodzi spoglądają wzajemnie na siebie. Znali się już kiedyś. Widzieli się przed paru laty. On ją pamiętał pensyonarką z burakowemi rękami, ona jego sztywnym studentem niemieckim. Teraz, ho, ho, mój Boże; co to za zmiany. Ależ ona wcale dziś niepodobna do tej pensyonarki, myśli pan Roderyk. Ależ on wcale niepodobny do tego studenta, myśli sobie panna Iza. I znów rozmowa. Ten gentelman wcale odmiennego pokroju, niż inni, myśli panienka; można z nim mówić otwarcie. I niewiele myśląc, powiada mu: czy pan wie