Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 37.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na morze, zniżając się stopniowo nad tonią, jak gdyby raniony, a w końcu znikł zupełnie w blasku słonecznym.
— Może spadł, może nie spadł! Przyszłość jest niepewna! — rzekł, śmiejąc się, Świrski.
Lecz pani Elzenowa wysunęła usta, jak zagniewane dziecko:
— To ten nieznośny Sinten — rzekła. — Założę się, że to on! Zejdźmy.
I schodzili coraz niżej ku strzelnicy, wśród kaktusów, wśród przypołudników i porozpinanego na murach koziego ziela. Pani Elzenowa zatrzymywała się jednak za każdym odgłosem wystrzału, przyczem w swej białej sukni, na ogromnych schodach i na tle zieleni wyglądała jak posąg.
— Jednakże żadna tkanina nie układa się w tak pyszne fałdy, jak flanela — zauważył Świrski.
— Ach! ci artyści! — odrzekła młoda kobieta.
I w głosie jej było nieco ironii, albowiem czuła się trochę dotkniętą tem, że Swirski w tej chwili myślał nie o niej, ale o fałdach, w jakie układają się rozmaite gatunki tkanin.
— Pójdźmy!