Przejdź do zawartości

Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 37.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Poczem wziął kapelusz i wyszli. W pobliżu pracowni nie było dorożek, więc szli piechotą. Po drodze, malarz, idąc w drugą parę z Kresowiczem, zapytał:
— Cóż pańscy uczniowie?
Kresowicz zwrócił ku niemu swą nienawistną, szyderczą twarz i odrzekł:
— Moi uczniowie? A nic. Zdrowi jak ryby i dobrze im w szkockiem ubraniu. Będzie z nich pociecha — tylko nie dla mnie.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ja od jutra odchodzę.
— Jak to? — rzekł z pewnem zdziwieniem Świrski: — nic nie wiedziałem; nikt mi o tem nie mówił. To szkoda!
— Dla nich żadna szkoda — odpowiedział Kresowicz.
— Chyba z tej przyczyny, że jej nie są w stanie jeszcze zrozumieć.
— Oni nigdy nie będą w stanie jej rozumieć... Ni dziś, ni kiedykolwiek w życiu! nigdy!
— Mam nadzieję, że się pan mylisz, — odrzekł sucho Świrski — a w każdym razie przykro mi to słyszeć.
Lecz student mówił dalej, jakby sam do siebie: