Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czorem jednak iść musiałem. Małgosia stała we drzwiach: „Więc nareszcie! ojciec ze mnie żartował i twierdził, że pan żadnych z nami nie chce mieć stosunków“. Potem uczułem się mile widzianym a co zatem idzie — pewnym siebie i na swojem miejscu.
Pokój bawialny z oknami wychodzącemi na fiord wyglądał jak nizka kajuta. Umeblowanie składało się z żółto wypolerowanej, włosienicą krytej kanapy, dużego stołu, krzeseł skórą obitych, kilku okrętów w miniaturze i kilku kart na ścianach. W jednym rogu stał staromodny fortepian, w drugim wizerunki okrętów, na szafach i pułkach muszle i wypchane ryby, nad stołem wisząca lampa.
Tutaj mię wprowadzono, poznałem zaraz młynarza, którego olbrzymia, zgrabna postać, wzrok wygasły pod odstającemi, krzaczkowatemi brwiami utkwiły w mej pamięci. Siedział na sofie w niebieskim kaftanie i kurzył fajeczkę. Małgosia zaprowadziła mnie do niego i rzekła: „Widzisz, przyszedł obcy pan“. Obrośnięta dłoń serdecznie moją uścisnęła — po tym uścisku uczułem się, jak u siebie w domu.
Nigdy i nigdzie tak mi dobrze nie było. Siedziałem i myślałem: „Czy to senne marzenie? czy wytwór fantazyi? Zdawało mi się, że przebywam od niepamiętnych czasów w tej atmosferze, w tej kajucie, oazie, rzuconej na puste wzgórze wraz z niewidomym, mądrze mówiącym starcem i młodą dziewczyną, zamieniającą nam samotne życie