Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wadził aleje w różnych kierunkach, ogrodził sosnami i jodłami, by ochronić od wiatru. Później zaciszną tę kotlinę upiększył cudnemi roślinami. Wyrwał siłę wiatrom północy i udzielił jej słońcu, wraz z najwyższem panowaniem. Stworzył na pustej wiatrakowej górze ogród urodzajny. Tutaj gromadzą się mieszkańcy starego miasta w skwarne popopołudnia z koszyczkami pełnemi jedzenia i napoju. Rozkładają się w pawilonach, jak u siebie w domu, przyrządzają kawę, do czego gorącej każą przynieść wody. W lesie, na dalszych tarasach bawią się chłopcy w rozbójników i żołnierzy. Dochodzę do góry wiatrakowej z tajoną obawą przed rozczarowaniem, bo w moich wspomnieniach z lat dziecięcych, stoi ona taką piękną i bajecznie wielką: wzgórek — górą, las — borem. Z uśmiechem spostrzegłem, że wspaniałość znikła. Pagórek, jakoteż i drzewa wydają się skurczonemi. Nie widzę nic ani czarodziejskiego, ani fantastycznego. Piękności jednak zaprzeczyć nie można — słodko uśmiechnięta idylla. Wspaniałości jej też nie brakuje, bo śliczny roztacza widok. Doszedłem do pawilonu (żółtej drewnianej willi), gdzie właśnie służący, w towarzystwie całej gromady szpaków, sprzątał z małych stolików resztki pozostawionych prowiantów. U nóg całe leży miasto, po za niem fiord, jak przezroczyste zwierciadło wśród wzgórzy i lasów i łąk. Wzrok nasz milowe obejmuje widnokręgi, nieskończoność nieba, wody, zieleni duńskiej w całym majestacie lata, miasto, którego czerwone da-