Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nikt oczekiwać nie będzie, gdy ciemności nocne otulą klasztor. Umilkły słowiki, na starem drzewie kruk wije swe gniazdo“.
„Byłem w ogrodzie u źródła. Pójść drugi raz nie mam odwagi. Zdawało mi się, że dzieci milkną na mój widok. Czytałem smutne z ich oczu pytanie: „Gdzieś podział twą towarzyszkę? Gdzie ta, która nas tak kochała. Nie wolno ci tutaj bez niej przychodzić. Idź po nią.“
Przyjaciółka moja z zakładu narzeka na mą niewierność. Właśnie teraz chciałaby mi swą okazać sympatyę. Nie może zrozumieć, a ja nie mam odwagi powiedzenia jej: zranione moje serce nie znosi litościwych spojrzeń a one prześladują mnie z chwilą przestąpienia progu przytułku; towarzyszą przez wschody i korytarze, malują się nawet w wiernych i kochających jej oczach.
Do największych mąk należy odwiedzanie ojca Małgosi. Obracanie się w pokojach niedawno pełnych wesołości, wdzięku, gdzie za każdym krokiem powstaje brak i jęczy, jak udręczone zwierzę, gdzie powietrze drży jeszcze od jej śmiertelnego westchnienia, gdzie w końcu siedzi biedny staruszek, wpatrzony wygasłemi oczami w okrutność przeznaczenia. Cóż mamy wzajem pocieszającego sobie do powiedzenia? Zaledwie przysłuchuje się rozumnym uwagom, któremi chcę uspokoić jego samooskarżenie, powstrzymać potok słów o Małgosi, o nieszczęściu, czyli zemście obrażonego młyna. Czyż i na mnie nie działają dziwne jego dowo-