Strona:Piosnki i satyry (Bartels).djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Złodzieje — nie są złodzieje,
A oszusty — nie oszusty.
Pierwsze źródło zbogacenia,
Już oddawna zapomniane,
Zagładzone i zrównane;
O przeszłości ni wspomnienia.
Proszę zliczyć ekonomów,
Lub pisarzy prowentowych,
Co dziś są głowami domów,
Poważanych i herbowych.
Jeszcze o ojcu powiedzą
Zrzadka: — «złodziej» — lecz o synie
Niechaj dziesięć lat przeminie,
Tylko, że pan wielki wiedzą.
Niech kto fałszywym procesem,
O co u nas tak jest łatwo,
Zgubi bliźniego z kretesem
Zrobi go żebrakiem z dziatwą;
Czas jakiś mówią: — «ot licho,
Zgubił łotr pana Jerzego;»
I będzie gadania tego....
Pół roku, a potem.... cicho.
Ktoś tam żyje nad swą skalę,
Wszyscy podziwiają szczerze,
Zkąd, nie patrzą na to wcale,
Lecz zazdroszczą, że się bierze.
Nieraz słyszę: «mieszka ładnie,
Dobrze żyje, człek porządny;»
Cóż, czy rozumny — czy rządny?
«Nie — ma miejsce, dobrze.... kradnie.»
I to nie jest powiedziane
Pogardliwie, ironicznie,
Nie, — złodziejstwo tu widziane
Jest ściśle filozoficznie.
Kradzieżą się nie nazywa,
Lecz obrotem, przezornością,
Baczną naprzód oględnością,
Lub też ekonomją bywa.
U nas zwie się gospodarzem
Rządnym rodzaj rozbójnika,