Strona:Pielgrzym.djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XV.

W nowe się dziecię zapatrzyło dziwa —
Baranek z rąk się wymknął... Prochem będzie,
Gdy padnie... „Boże broń!“ szept mi się zrywa
Z serca — — i cacko spoczęło na grzędzie
Spokojnym ruchem, powolnym... Szczęśliwa
Chwila, co skrzydła rozpina łabędzie,
Żeby osłonić radości dziecięce. —
I ukorzyłem się Panu w podzięce.


XVI.

Bywało... Czasem przez spojrzenie swoje,
Co o błękitnej Bożej tajni gada —
Opętanego przez biesy ukoję;
Albo, gdy pola zżega susza blada,
Gromem rozewrę niebieskie podwoje;
Przez dłonie grzeszne Łask Pańskich kaskada
Płynie... a serce zamiera od skruchy,
Że Pan tak słodko zdjął klątwy łańcuchy.


XVII.

A nie postałem nigdzie długiej chwili,
By się mych oczu blaskiem nie porwali,
By o mnie chwały próżnej nie mówili,
Że moc mam jako aniołowie biali,
Co mi się w czarne tęsknot noce śnili,
Bym obcym krajem szedł — i szedł — a dalej
Od wspaniałego — zdradliwego Siebie;
Serce się tchnieniem wieczności kolebie. —