Strona:Pielgrzym.djvu/068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XVIII.

Każdy dźwięk lotny wprost w serce się niże,
I targa. Wpiłem w blask rosnący oczy:
A wszystkie dawno odcierpiałe krzyże
W skrawy las męki — westchnieniem jednoczy
Zmierzch on błękitny... Judaszowe, ryże
Strzelają ku mnie pochodnie, z zamroczy
Drogi lodowej — czy patrząc, rozckliwię
Serce wspomnieniem, choć w wieczności żywie?!


XIX.

Szata Ich polska w szafir spowijała.
Gwiazd jasnem złotem o niebie mówiąca;
A w saniach śnieży mara jasnobiała,
Od wschodzącego kuszona miesiąca —
Bo zapatrzyła się... jak dusza z ciała
Już wyzwolona — choć oko łzy strąca,
Dwie łzy ostatnie w darze biednej ziemi,
By nas płomieńmi żegnały cichemi.


XX.

Donia. — Tum poczuł, jak bardzom już iny
Jak na ramionach znów stanęły straże
Świetlane — ponad zamarłe przewiny,
Skrzydła mające anielskie i twarze;
Gdym wewnętrznemi niewidnemi czyny
Odżegnał moce precz od siebie wraże...
Ustały we mnie o mękę przetargi:
Uśmiechem wiednym zwarty mi się wargi.