Strona:Pielgrzym.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XXX.

O, tak powiedział! — zewsząd, zewsząd zdrady!
Czemu nie rzucić mi w twarz: „oto zbrodzień!“
Każdy się w uśmiech przyozdabia blady,
Litością ciężką witając mię codzień;
Pełen się czuję kłamliwej szkarady,
Jak ów, co woził z sobą setki odzień,
Coraz się inną maszkarząc ozdobą,
Byle się tylko nie pokazać — Sobą.


XXI.

Dopokąd Brat mój żył, stał twardym murem
Pomiędzy Mną — a tym maluczkim światem;
Nie bacząc, co się w sercu knowa którem,
Bezpieczniem trwał na sercu tem skrzydlatem;
Dopiero teraz Ja — sam na sam z chórem —
Poczułem bunt... i klęska przyszła za tem:
Nie mogłem być w pokorze z tłumem zbratan;
Znów byłem sam, pan swych przepaści — Szatan.


XXXII.

Spowiadać grzech? — Raz tylko się spowiada
Swój Grzech — jak głaz, co toczy się w otchłanie:
Był śnieżny szczyt, a nad nim gwiazd gromada;
Z wnętrz buchnął żar — i hardo plunął na nie,
W proch runął szczyt; gwiazd Boża Męka blada
Na wieczność trwa — niebieskie malowanie.
A ludzki proch w piekielnej tli się głębi,
I wieczność go z pożaru nie wyziębi.