Strona:Pielgrzym.djvu/007

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
VI.

Długo królewskie, wolne miałem dłonie. —
Pamiętam. Ranek był ogromnie świeży.[1]
Słońce w świetlistym płakało welonie
Na mleczność nieba; po ziemi się śnieży
Kwiatowa mleczność; płakały jabłonie,
Sad stał w Chrystowych pacholąt odzieży,
Ofiarną wonią dymiły się łąki,
Żałosnem Sanctus szemrały skowronki.


VII.

Jechałem stępa. Nie od strony grodźca.
Płatami z koni waliła się piana —
Znać w długim biegu dodawała bodźca
Posoka szumna-dumna i rumiana.
Gdym leciał, krwawej niedoli znachodźca,
A kolejami straszliwego pana
Straszliwa czeladź samoszóst pędziła —
To strzemię dźwiękło, to włócznia zalśniła...


VIII.

Ażem jastrzębim lotem opętany,
Skradał się zwolna ku Biskupiej Skale...
Runią zbóż zbladłych trwożyły się łany,
A czułem w piersiach łzawiące mgły-fale,
Jak zszatanionym wstały cudem Kany:
Już... już... rubiny... już ciemne korale
Z otchłani głuchych skrawem światłem rosły —
Jam stali słupem zwarł się w moc, wyniosły.


  1. 11 kwietnia 1079 r. nastąpiła kaźń biskupa.