Strona:Peter Nansen - Niebezpieczna miłość T. 2.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wita nas uprzejmym ukłonem. W bezchmurny dzień słońce uśmiecha się do nas z błękitnego nieba, a nocą świeci księżyc w pełni. A tam na jeziorze ślizga się w miesięcznej poświacie biała łódź, i biegną z niej ku nam młode głosy ściszonym śpiewem.
Byłam z nim w tym kraju czarów; widziałam tam zachód słońca i wschód księżyca. Byłam jeszcze, póki słońce nie wzeszło ponownie, i tak długo, aż zapadło za lasem, czerwieniąc płomiennym refleksem małe szybki domu. Ale mam wrażenie, że owe 24 godzin zawarły w sobie całe życie. Boć żyłam z nim w jakimś świecie odmiennym, który wydał się stworzonym tylko dla nas dwojga, przybranym w najcudniejsze dary natury, tak przyjaznym, jak stara włościanka — wróżka — pod której pieczą zostawaliśmy przez całą dobę.
Szczypię się w ramię, aby upewnić się, że nie śnię. Nie, to nie sen. Przede mną na stole rozlewa woń bukiet z kwiatów leśnych, który babina wręczyła mi na pożegnanie, a przy łóżku stoją moje buciki, noszące niewątpliwe ślady wędrówki po mchu i piasku.
— — — Było to tak: rodzice wyjechali onegdaj do Sorő, aby odwiedzić starą ciotkę, która wczoraj skończyła lat osiemdziesiąt.