Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o której godzinie wrócę. Rzucałam się wówczas na łóżko, by trochę odpocząć i patrząc na ofiarowane mi polne kwiaty, myślałam o tych ludziach, którzy mi je ofiarowali. Może właśnie te kwiaty powodowały refleksje, którymi dzielę się dzisiaj z czytelnikami. Był to przecież tylko dowód pamięci od tych, którzy sami nawet nie wiedzieli, jak są biedni, nieszczęśliwi i opuszczeni, żyjąc w zapadłych wioskach, dojazd do których w jesieni lub w zimie był jakby wyprawą w głąb Dziewiczej Puszczy.


Nędza wsi polskiej.

Pytam się całkiem serio, zupełnie na zimno, choć serce się we mnie tłucze, choć pisać nie mogę, bo słowa moje wydają mi się takie marne: kto wie i kto zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje z ludnością wsi polskiej? Rzucam to pytanie tym, co są wykształceni i rozumni. Czy wiedzą, czy zdają sobie sprawę z tej nędzy, jaka panuje w chatach najkulturalniejszej nawet dzielnicy polskiej? Panuje tam gruźlica, rozpościerająca skrzydła niby potworny wampir, który wpatrzony jest w ciszę cmentarną polskiej wsi. Ileż razy nasuwają mi się na myśl słowa Wyspiańskiego: „Byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna“, gdy jako młody lekarz zagłębiałam się w tajniki owego sielankowego wiejskiego życia. Od tego czasu nie mogę być spokojna i szczęśliwa, nie mogę zapomnieć tego, co zobaczyłam. Przypominam sobie zimę, rok 1931. Przy drodze stoi chata, przed nią kałuża gnojówki nawpół zamarzniętej. Na dworze świeci słońce. W chacie ciemno. Maleńkie szybki w oknach pokryte soplami lodu. W izbie siedzi kobieta, oparta o tylną ścianę komina w kuchni. Widocznie zabrakło nawet opału, nawet kilku drewek, by ogień wzniecić. W izbie cicho. Nie widać ani śladu gotowanego posiłku, lub jakichkolwiek przygotowań do przyrządzenia najnędzniejszej strawy. Kobieta karmi dziecko piersią, a raczej jakimś żółtawym workiem ze skóry ludzkiej. Dziecko jest sine i oczka ma zamknięte. Chyba śpi. Kobieta mówi jakoś niewyraźnie, że ją głowa boli, że ją mdli, że ją „żga“...
Patrząc na ten mroźny spokój i ciszę, pytam się, kiedy jadła. Kobieta bełkoce coś niewyraźnie, że stary poszedł w pole odkopać ziemniaków. Nie pytam się już o to, czyje to ziemniaki, co mnie to obchodzi. Najprawdopodobniej poszedł kraść. I we mnie w tej chwili zastygły wszelkie zdrowe odruchy. Dałam jej od siebie na chleb 2 złote i zapisałam butelkę tranu dla dziecka i dla niej glicerofosfatu oraz aspiryny. Nawet pies nie szczekał, gdy wychodziłam z chatki.
Powiało na mnie taką ciszą i obojętnością, że zdawało mi się, iż jestem na starym zapomnianym cmentarzu. Przypomniały mi się jakieś nastroje średniowieczne, tak świetnie uwidocznione na obrazach Breugla w Galerii Wiedeńskiej. Zima. Gdzie okiem sięgnąć, mróz i śnieg. Mróz i śnieg w izbach chłopskich. Mróz i śnieg w naszych sercach, które tego