Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/661

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ten, kto pracował na stanowisku lekarza rejonowego, na pewno miał okazję spotkać się z zarzutem-dowcipem: „Umrzeć można — zanim pan przyjdzie“. Zastanawiałem się nieraz nad źródłem tego dowcipu, nad możliwością rzucenia tych słów w twarz lekarzowi, nad tym, jak ogromna przepaść zaistniała między tymi zwyczajami traktowania lekarza, jakie pamiętam ze swego dzieciństwa — a tymi, jakie istnieją obecnie i pozwalają na podobne dowcipy. Mówi to zresztą zwykle albo pacjent-chronik albo dlatego tylko „obłożnie“ chory, że się chciał położyć do łóżka i wezwać lekarza do siebie — bo jest ubezpieczony, a więc do tego uprawniony. Często z takim dowcipem „wyjeżdża“ ktoś z otoczenia chorego. Zwykle zbywamy to milczeniem, choć jesteśmy wewnętrznie wzburzeni. Zwykle nie ma w naszym „spóźnieniu się“ żadnej winy. Poprostu o pewnej godzinie rozpoczynamy obchód kilku czy kilkunastu chorych, ktoś z nich jest pierwszy, ktoś musi być ostatni. Pamiętam dwa wypadki, kiedy na te „dowcipne“ wyrzuty zareagowałem. Było to zimą 1928 r. Pracowałem wtedy w dzielnicy „Wolska“. Wezwań było tak dużo, że sekretarz dzielnicy błagał nas wprost, by brać po 20 wizyt — bo mu ubezpieczeni zdemolują sekretariat. Nie odmawialiśmy, tym bardziej, że obietnica dodatkowych stawek stanowiła argument, z którym wielu z nas wówczas poważnie się liczyło. Gdzieś koło godziny 8-ej zatrzymałem się przed drewnianym domkiem na ul. Przyokopowej. Spotkana w bramie jakaś dziewczyna wskazała mi w głębi podwórza okienko mieszkania, w którym miało mieszkać dwoje moich małych pacjentów. Przebrnąłem z trudem przez grząskie podwórko, zastukałem i wszedłem. Muszę dodać, że było to w czasie, gdy na Woli grasował „słynny“ bandyta Zieliński, otoczony nimbem bezkarności i nieuchwytności i że ludność tego przedmieścia układa i śpiewała o nim piosenki. Kiedy wszedłem do tego mieszkania — poprostu zdębiałem. Oczom moim przedstawił się widok, który mi od razu przypomniał postać Zielińskiego. W słabo oświetlonym pokoju, przy stole zastawionym litrową butelką alembiku i golonką — najpopularniejszą „zagrychą“ na Woli, siedziało trzech mężczyzn. Na głowie kraciaste, ściągnięte na tył głowy cyklistówki, na szyjach szaliki, wśród nich typowa postać „czarnej Mańki“ ubrana i udekorowana zupełnie „stylowo“. Część pokoju zasłonięta była perkalikową zasłoną, za którą, jak się domyśliłem, oczekiwały na mnie chore dzieci. Spojrzenia spodełba i ten wyrzut-dowcip powiedziany charakterystyczną gwarą wolską: „Skonać można — zanim doktór z Kasy Chorych przyjdzie“. „Porozmawiamy o tym później — gdzie są dzieci?“ odpowiedziałem spokojnie chociaż, jak zwykle, dowcip mnie zabolał. Zbadałem dzieci, wątłe jedynie i skarżące się na „brak apetytu“, dałem matce dokładne wskazówki i wtedy dopiero po upływie około 20 minut odwróciłem się do towarzystwa, zebranego przy stoliku. Wszyscy stali, miałem wrażenie — zażenowani, zacząłem wtedy mówić. Pokazałem im plik kart choroby, pokazałem, że była to moja osiemnasta wizyta, zwróciłem uwagę, że przed godziną drugą nie mogę zaczynać pracy, bo do tego cza-