Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/662

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

su przyjmuje się wezwania, zaznaczyłem, że dużo wezwań jest zbędnych, bo chociażby ta wizyta mogła być załatwiona w ambulatorium. Widziałem, że moje tłumaczenie przekonało ich — zapytałem więc — „dlaczego zwracacie się do lekarza sumiennie pracującego niegrzecznie? — czy to wam naprawdę sprawiło jakąś przyjemność — przecież fakt, że opłacacie składki na wypadek choroby i możecie się dlatego leczyć nie upoważnia was do niegrzecznego traktowania ludzi, którym opiekę nad swym zdrowiem powierzacie? Przepraszali mnie, tłumacząc, że „wyrwało się im jakoś“, podawali mi palto, odprowadzali z latarkami przez błotniste podwórko.
Kiedyś, w parę miesięcy później pracowałem okresowo w dzielnicy na Śniadeckich. Praca zastępców lekarzy rejonowych w tej dzielnicy była zorganizowana inaczej. Przyjeżdżałem na dzielnicę o godzinie drugiej, dostawałem 2—3 adresy, załatwiałem je, następnie telefonowałem z miasta, dostawałem adresy, które napłynęły w międzyczasie, załatwiałem je, znowuż telefonowałem itd. do godziny 6-ej. Zasięg rejonu był dość rozległy, tym bardziej, że zastępowało się właściwie wszystkich lekarzy rejonowych, komunikacja tramwajowa niewygodna. Kiedyś telefonując już z miasta, dostałem wezwanie do panny M., urzędniczki, ul. Natolińska, 5-e piętro, bez windy. Od czasu nadania wizyty do mojego zjawienia się u chorej upłynęło ½ godziny — bo sprawdzałem to nazajutrz z sekretarką dzielnicy. Skromnie, ale ze smakiem urządzone mieszkanko, Pierwsze słowa — odpowiedź na moje „dobrywieczór“: „Umrzeć można, nim się któryś z Panów zjawi“. Zbyłem to milczeniem. Zbadałem chorą (angina follicularis) napisałem receptę, dałem różne zalecenia, wystawiłem jakieś zaświadczenie dla biura i wstałem. „Może Pan Doktór zatrzyma się i chwilę spocznie“ zaproponował mi brat chorej. „Nie mogę sobie na to pozwolić, bo mnie następny pacjent równie uprzejmie powita“ odpowiedziałem, patrząc na chorą. Dłuższa chwila milczenia, przepraszanie w przedpokoju. Poznałem tę pannę w kilka lat potem osobiście — przypomnieliśmy sobie incydent i omawialiśmy go w szerszym gronie. Panna M. tłumaczyła się gęsto, nie zastanawiała się oczywiście wtedy, wymknęło się jej, wszystko jej dolegało, była zniecierpliwiona, bo czuła się już źle od dwuch dni, a nie chciała opuszczać biura. Wszyscy zgodziliśmy się na to, że głównym winowajcą takich incydentów jest atmosfera wyśmiewania instytucji Kasy Chorych. Monologi Wyrwicza, dowcipy przenikające do publiczności z prasy, z desek teatralnych, z potocznych narzekań na instytucję, wszystko to musi pozostawić osad. Przeciętny obywatel nie zastanawia się nad organizacją, obejmującą ogromną ilość osób, widzi w niej wady, bo te go bolą, zamyka oczy na dobre strony, bo się nad nimi po prostu nie zastanawia.
Lekarz najczęściej styka się z ubezpieczonym właśnie w tych chwilach, kiedy jest on najmniej pogodny, bo chory, bo mu coś dolega — cała niechęć nieświadomie zamiast do instytucji skierowana jest do jej przedstawiciela — do lekarza. Każdemu autorowi takiego dowcipu-wyrzutu należałoby dawać odprawę, spokojnie, rzeczowo, krótko, bez irytacji. Za-