Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dochody moje, od których odeszła Powiatowa Kasa Chorych, ograniczały się tylko do wpływów z Ubezpieczalni Społecznej w Poznaniu. A i ten dochód był mocno okrojony na pniu, bo Związek Lekarzy odciągnął z góry 4% od całej sumy na swoje cele, ponadto dochodziła jeszcze tzw. Kasa Pogrzebowa przy Izbie Lekarskiej. Płaciliśmy co drugi miesiąc 40 złotych. O ile zalegało się ze składką, przychodził komornik.
W tym gąszczu przymusowych bieżących zobowiązań płatniczych wiłam się jak piskorz. Ale na prawdę runęłam pod obuchem trosk materialnych, kiedy urząd skarbowy w roku 1935 zaczął egzekwować ode mnie należności za rok 1930, według moich obliczeń — już zapłacone. Tłumaczono mi, że ściągnięto wtedy, w roku 1931, ze mnie podatek „ograniczony“, a obecnie Izba Skarbowa po 3-ch latach rozpatrzyła moje odwołanie, ograniczenie skasowano i ściągnięto „pełny wymiar“. Z czego tu płacić? Zarobki obecne nie wystarczały na pokrycie bieżących wydatków.
Kiedyś, nie mogąc spać, raniutko wstałam i zaczęłam segregować wszystkie moje należności za wielorakie podatki. — Ileż protokółów, zajęć i ile kosztów egzekucji! Ileż odwołań i próśb moich, załatwionych odmownie! Żółte kartki upomnień przypominały mi następujące częste fakty. Kiedy wracałam piekielnie zmęczona z objazdu chorych, niania dziecka mówiła: „Pani doktorowo, był komornik“. Opieczętował stołowy, opieczętował biurko! Notabene biurko lekarskie! Wtedy nie byłam w stanie myśleć o tym wszystkim. Objazd chorych, popołudniowe przyjęcia, posiedzenia Rady Miejskiej, zebrania różnych komitetów lub organizacji, w których pracowałam. — Moja wina. Przegapiałam niektóre terminy płatności podatków, ale tylko niektóre. Wystarczył jeden dzień spóźnienia, aby komornik się zjawił, aby straszyć przede wszystkim niańkę i dziecko pieczęciami na meblach, a następnie oczywiście przypominać mi zaniedbane obowiązki. Ale z pustego i Salomon podobno nie naleje. Pieniędzy nie miałam. Należały mi się jeszcze pewne sumy od Ubezpieczalni za zaległe honoraria, ale o te sumy procesował się już Związek Lekarzy z Ubezpieczalnią. Ile tego było, nie mogłam wtedy dokładnie dowiedzieć się i a konto tych sum trudno było zaciągnąć długi, aby spłacać podatki.
Największą krzywdą, jaką mi czyniły urzędy podatkowe to było to, że przypisywano mi 200 zł miesięcznie dochodu z prywatnej mej praktyki. Tymczasem ja, lecząc „nędzę“ poznańską, eliminowałam ze swej poczekalni „prywatnych chorych“. Nikt „lepszy“ nie będzie czekał godziny w poczekalni lekarza, gdzie przebywają osoby w rodzaju robotnika garbarni, którego opisywałam.
W urzędzie skarbowym zażądano ksiąg buchalteryjnych na dowód, że nie miałam prywatnej praktyki. Co miałam robić? Kupić księgę i zanieść ją niezapisaną do urzędu? Bo co miałam w niej pisać, skoro prywatni chorzy się nie zgłaszali?
Pamiętam dobrze ten ranek 4 czerwca 1935 roku. Stos zaległości podatkowych i moja zupełna bezradność. Zrobiło mi się słabo. Ledwo mia-