Strona:Pamiętnik Adama w raju.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzisz, jak cierpię? — ze złością odparł Ben Towit. Ale w słowach żony brzmiała jakby obietnica, że zęby mogą przestać boleć, to też, chcąc nie chcąc, Ben Towit zbliżył się do ogrodzenia. Przechyliwszy głowę na bok, przymknął jedno oko, a podpierając szczękę dłonią, zrobił płaczliwą twarz i spojrzał na dół:
Po wązkiej ścieżce, wijącej się pod górę, sunął bezładnie olbrzymi tłum, w kłębach pyłu, z niemilknącym krzykiem na ustach. W środku tłumu, uginając się pod ciężarem krzyżów, szli naprzód skazańcy, a nad nimi, niby czarne węże, świstały baty żołdaków rzymskich. Jeden ze skazańców — ten, który miał długie jasne włosy i był w rozdartym i krwią zbryzganym chitonie, — potknął się o ciśnięty mu pod nogi głaz i upadł. Wtedy krzyki wzrosły i tłum, podobny do wielobarwnej fali morskiej, zwarł się za skazańcem. Ben Towit drgnął niespodzianie z bólu; — bo zdało mu się, że jakgdyby mu kto naraz włożył do zęba rozpaloną do czerwoności igłę, zakręcił nią i wyciągnął... Jęknął: u-u-u, poczem odszedł od ogrodzenia zły i obojętny na wszystko.
— Jak oni drą się! — rzekł zazdrośnie, pokazując gestem żonie usta szeroko otwarte z mocnemi, niebolącemi zębami, i dając do zrozumienia, jakby to on krzyczał, gdyby był zdrów. I skutkiem tego demonstrowania krzyku tłumu, ból zwiększył się, tak że Ben Towit począł trząść i rzucać głową obwiązaną białą chustą i ryczeć, jak wół: mu-u-u...

64