jomemi Krystynowi, bo śmiałym idąc krokiem, ledwo czasem spojrzał na ziemię, a najwięcej z wzniesioną głową śpiewał dumki wojenne, kiedy tymczasem dzielny rumak Henryka zapadał w trzęsawiska, lub wszystkich sił dobywając, ledwo mógł się dostać na szczyt spadzistego wzgórza. Mrok powoli zapadający przymnażał jeszcze trudności, ciemne bory podwajały cienie, a jeśli czasem widok się rozprzestrzeniał mgła unosząca się nad wodami przesłaniała go oczom naszych rycerzy.
Już ptaki rzadko się odzywały, już kilka gwiazd zabłysło, kiedy przybyli na brzeg oschłego jeziora, którego powierzchnia dawniej wodą zalana, teraz zarosła była mnóstwem sitowia i uginającej się trzciny.
— Jeszcze się tędy przeprawimy — rzekł Krystyn — a potem stanąwszy na tamtym wzgórku, zobaczym blizki zamek i Czarnowodę.
— A już czas — odparł Henryk — bo mój biedny koń ledwo już się wlecze...
Po tych słowach zeskoczył z siodła i prowadząc rumaka za uzdę, wszedł pomiędzy zarośle, ale z każdym krokiem nowe rodziło się niebezpieczeństwo, coraz więcej ziemia grząską się stawała, i już słyszał Henryk szelest przeciskającej się pod spodem wody. Krystyn jednak z zwykłą niedbałością, zagrzewał go do pośpiechu i bez żadnego przypadku, doszli nareszcie do wspomnionego wzgórka, skąd już prawdziwie wspaniały widok przedstawił się im przy świetle księżyca.
Niedaleko wznosiła się niebotyczna skała, żadnem drzewem ni rośliną nie pokryta, a na jej wierzchu zmęczone oko, nie dobrze już dostrzedz mogło białawych czterech wież, połączonych murem w kwadrat wystawionym. Ognie błyszczące z okien zamkowych do małych gwiazdek podobne były. Na najwyższej wieży buchał ogromny płomień, zawsze w nocy zapalony dla zbłąkanych wędrowców. U spodu płynęła szeroka Czarnawoda, a choć srebrne promienie księżyca
Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/308
Wygląd
Ta strona została przepisana.