Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Lub z Kaniowa — przerwał rycerz, wyciągając rękę do dawnego wroga.
— A cóż tu robisz na Pomorzu? — przerwał rycerz, — Czy przychodzisz służby szukać u naszego księcia?
— Przybywam owszem jego służbę zmniejszyć o jednego człowieka — odparł groźno młodzieniec.
— Czy do mnie stosuje się ta mowa? — krzyknął rycerz z Mortoga, dobywając miecza.
Męski zapał Krystyna wycisnął uśmiech zbladłym ustom Henryka.
— Nie, — odpowiedział — nie ciebie szukam, bo szanuję rycerzy godnych tego imienia, a szczególnie tak mężnego, jak ty, mój Krystynie.
— Dobrze, dobrze, mój Henryku, ale nie lubię nadarmo dobywać pałasza, spróbujmy się choć trochę, do pierwszej krwi, nie żądam więcej, mój drogi, mój kochany Henryku, do pierwszej krwi tylko.
— Krystynie, — uroczyście zawołał młodzieniec — nie żartuj sobie, ważna, najważniejsza w mojem życiu sprawa, przygnała mnie z dworu Hermana w te posępne puszcze. Jużem blizki celu, i nie myślę w dziecinnej walce narażać siły przeznaczone dopełnieniu świętego obowiązku.
— Jeśli tak, to zgoda, ale daj słowo, że nie czyhasz na życie mojego księcia i pana, bo inaczej powinnością stanie się dla mnie, pierwiej cię twojego pozbawić.
— Przysięgam, że nie, bo Zbigniew niewinny, inaczej moje żelazo żadnej nie czyniłoby różnicy, między jego lub innego piersiami.
— A więc wszystko między nami skończone.
— Krystynie, bądź łaskaw wskazać mi drogę do zamku księcia, zapomniałem już jak się nazywa, czy jeszcze daleko? Ledwie mogłem się w tym przeklętym kraju drogi dopytać.