Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

maną żadnemi sztuki lekarskiej środkami, i że teraz czując blizki koniec, prosił, by wezwać Biskupa, wobec którego i kilku innych panów, chciał wyznać ciężkie jakieś winy.
Zmarszczył brwi Biskup na te słowa i gorzko westchnął.
— Czyż zawsze zbrodnie — zawołał — ziemię ci w obrzydzenie podawać będą, o Boże! — i szedł za Sieciechem.
Pokój, w którym leżał pan Gulczewa, nosił oczywiste jego skąpstwa dowody, ściany żadnem nie zasłonięte obiciem, pokryte były ogromnemi plamami wilgoci, która gdzieniegdzie nawet w kroplach się sączyła. Kilka słomianych stołków widziano tu i owdzie stojących, a łoże z najgorszego drzewa, stało przy brudnym stole. Twarz Skarbimira zawsze odrażająca, okropniejszą jeszcze teraz się stała. Wyrzuty sumienia wyryły na niej ślady swojej zemsty, a oczy dawniej tak żywe, napół przymknięte były, bo już światło słońca było ciężarem zbrodniarzowi. Naokoło stali w przerażeniu dworzanie i sługi, a między nimi znany przez Bardana Ulrych, który podług rozkazu pana, na krok nie odstępował podskarbnika od czasu jego zasłabnięcia. Często zostawał z nim sam na sam, lekarstwa mu podawał, ale nie miał serca zabijać bezbronnego i czekał, aż ostateczna konieczność do tego go zmusi. Zdziwił się wprawdzie nieco za przybyciem Biskupa i zaczął mieć podejrzenia. Może, pomyślał, chce przestraszony blizkością zgonu, wyznać wszystko, ale na Boga, dopełnię mego pana rozkazy, bo wierność pierwszą jest cnotą, a potem ten stary skąpiec niegodny ani życia, ani imienia człowieka.
Zbliżył się wojewoda z Biskupem, za nimi szło kilku innych panów, pomiędzy którymi wmieszał się i Henryk z Kaniowa.
Na widok Stefana, podniósł się trochę Skarbimir i głowę schylił, a potem osłabionym ozwał się głosem: