Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T2.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

u wierzchołków, z szczelinami w łonie, tyś podziękował losom za spodloną Romę.
Tu miał być koniec pielgrzymki twojej — stąd miałeś pójść kędy miliony.



I wszystko coś widział niegdyś, wszystko czego częścią bywałeś, wróciło ci na pamięć — tam był tron Cezarów. — Ozwały się w myśli twojej trąby, piszczałki, poklaski przeklęstwa. — Słońca tylko nie ma, nie ma purpurowej obsłony[1] co powijała na wierzchołkach cyrku. — Księżyc blado świeci nad tłumem wskrzeszonych, przechodzących, niknących.



Z nich wszystkich został się głos hymnu słyszanego niegdyś. — To niegdyś, było wczoraj. — Tu, wczoraj skonali Nazareńczycy. — Ich twarze były pogodne jak wieczór letni — i otoż na miejscu na którem padli, krzyż czarny stoi dzisiaj, drewniany, cichy, na środku Areny — od jego spokojnych cieniów odwrócił przewodnik ponure oblicze.



Ale w tobie dziwne uczucie się budzi — nie litość nad Romą — bo jej żałoba ledwo za jej zbrodnie staje — nie strach obranego losu — ty zanadto cierpiałeś byś mógł się lękać — nie żal matki ziemi — boś miłości życia wśród snu wiekuistego zapomniał — ale jakieś wspomnienie twarzy dziewiczej, jakiś smutek nad tym krzyżem, którym dawniej pogardziłeś, boś go daremnie chciał zaostrzyć w żelezca!
Ale teraz zdało ci się, że walki z nim nie chcesz — i zdało ci się że on znużony jako ty — opłakany jak losy Hellady niegdyś — i zdało ci się w promieniach księżyca, że on świętym na zawsze!



Jednak nie uchylisz się od przyrzeczonej wiary — wstaniesz i pójdziesz ku starcowi pustyni — On się

  1. Podczas igrzysk, rozciągano nad całym amfiteatrem zasłonę, zwaną velarium dla uchronienia się od promieni słońca.