Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zanurzonych w przepaści, krzyczących z jej głębi ku mnie, jak potępieni wołają ku niebu.
Dni kilka jeszcze, a może mnie i tych wszystkich nędzarzy, co zapomnieli o wielkich ojcach swoich, nie będzie — ale bądź co bądź — dni kilka jeszcze pozostało — użyję ich rozkoszy mej kwoli — panować będę. — walczyć będę — żyć będę. To moja pieśń ostatnia!
Nad skałami zachodzi słońce w długiej, czarnej trumnie z wyziewów. — Krew promienista zewsząd leje się na dolinę. — Znaki wieszcze zgonu mojego, pozdrawiam was szczerszem, otwartszem sercem niż kiedykolwiek wprzódy witałem obietnice wesela, ułudy, miłości.
Bo nie podłą pracą, nie podstępem, nie przemysłem doszedłem końca życzeń moich, — ale nagle, znienacka, tak jakom marzył zawżdy.
I teraz tu stoję na pograniczach snu wiecznego, wodzem tych wszystkich co mi wczoraj jeszcze równymi byli.


Komnata w zamku oświecona pochodniami. — Orcio siedzi na łożu — Mąż wchodzi i składa broń na stole.
Mąż.

Sto ludzi zostawić na szańcach — reszta niech odpocznie po tak długiej bitwie.

Głos za drzwiami.

Tak mi Panie Boże dopomóż.

Mąż.

Zapewne słyszałeś wystrzały, odgłosy naszej wycieczki, ale bądź dobrej myśli, dziecię moje, nie przepadniemy jeszcze ni dzisiaj ni jutro.

Orcio.

Słyszałem, ale to nie tknęło mi serca — huk przeleciał i nie ma go więcej — co innego w dreszcz mnie wprawia, Ojcze.