Dzięki wam nadpowietrzni. Teraz przejdę tą ulicą z rusztowań i nie upadnę. — Bliższych mi ojców i braci zabito — ukochańszych duchów straciłem, co mi do ludzi tych? — przecież w grobie i archanioł mój.
O odrodzeni, o mistrze najwyżsi; nie ma już komu i nie ma już kogo zabijać. Od pracy rumianej, ręce opadły robotnikom, i z nich każden położył się na rusztowaniu swem. Czy słyszycie nad szmerem spływającej krwi, ciężkie chrapanie katów.
Idźcie dalej.
Gdzie nie wiemy; — dwie ostatnie gilotyny tu stoją a za niemi ciemności.
Dalej — zawsze dalej.
Nic się nie naprawiło dotąd ni dla ciała ni dla duszy, pusto i smutno — para z krwi ludzkiej mgłą posępną wstaje, na około nas — ślepniemy.
Nie wszczynaż się tam choć jedna ścieżeczka? Nie błyszczyż przed wami choć jedno światełko?
Nic nie widzim — tylko coraz ciemniej i w około nas i w nas samych.
Budźcie śpiących, budźcie robotników.