Iść musim, iść musim, przez królestwo zbuntowanych ciał — póki nie przejdziesz, ja cię nie poratuję. O, wstrzęsły się posady świata. Wieków cierpienia nagromadzały się powoli i cicho, aż buchnęły wulkanem. Raz tak było — musiało być — ale, o Boże panie, o wszechduchu duchów, wszak nigdy się już nie powtórzy tak zwierzęcy dzień i zbrodnia takowa?
Mdło mi — mdło, co za ohydne larwy, co za katów posępny rząd, każden przy swojej pracowni, i te kosze zbroczone, pełne — i te sine kadłuby — i ludu bałwany pstre, huczące z boków; — co siekier, dzid, pałaszy; — a ten orszak zawsze taki sam, śpiewny taki, świąteczny taki; — idą, idą coraz dalej — sypnęli teraz kwiatami wśród tego motłochu i trupów tych.
Zbierz myśli — uważaj jaki wyraz na tych wszystkich twarzach.
Strach na ich czołach kipi, strach z ich włosów się wyjeża. Strach z ich krwi pluska; wszędzie strach, jeden wielmożny strach tylko. O wstyd wieczny wam, żeście się mniej lękali zabójstwa lub śmierci, niż strachu. Jedne tylko te noże nie drżą i nie bledną. Podnoszą się i spadają zawsze równo, ach, jakie czerwone, kapiące, bryzgające. O Boże mój, o Boże mój.
Biada dniom onym; w imieniu Boga królowie jedną z myśli świętych Boga, naród wśród ludzkości żywy rozćwiertowali, — a teraz w imieniu człowieka lud zarzyna króle i kapłany i wszelką władzę ludzką. O biada — biada.