Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziej krwią się zalewa; powietrze wiosenne, ciepłe, śnieg tu i owdzie wyspami się jeszcze trzyma, w górze klinem suną żurawie, za niemi ciągną kuliki i ostremi głosy rozmawiają podczas podróży.
Stanęli nad Jaikiem, z piasku i żwiru ulane jego brzegi; a rzeka cała dotąd ścięta lodem połyskuje czerwienią zachodu, ale można już dojrzeć w oddali walące się ogromy, nurtem pędzone, gromadzące się u zapory z lodu, nie przerwanej jeszcze, trzymającej się obu nadbrzeży, które właśnie w tem miejscu zbiegają z góry i wstępują w koryto, jakby na pomoc lodowi. Ale już słychać z daleka huki łamiącej się kry, roztrzaskujących się brył, a bliżej głuche szumy, które podnoszą się z głębi wód, to niby kipią tam pod spodem fale, to znowu stękają przyparte ciężarem. Znać, że się rzeka zabiera do buntu, wiatr ulatując nad nią, poklaskuje ciepłemi skrzydłami.
O! sił już nie staje Marynie — zawróciła się głowa wśród odmętu przyrodzenia. Jeszcze raz palce podniosła ku czołu i tam znak święty składając szepce „w imię Ojca“ — i wargi nie zbiegły się, usta na pół otwarte zostały, ale głosu już się nie spodziewaj po nich.
Agaj-Han porwał ją z siłą olbrzyma i niosąc w objęciach, na zabój się rzucił pomiędzy urwiska i cyple. Zlatuje na dół bezpieczny, bo duch szaleństwa czuwa nad nim, jak nad synem; piasek urywa się pod stopami, a on nie pada, o głazy się potyka, a nie nachyli się nawet, skacze i pędzi; żwir z pod jego nóg leje się strumieniem, coraz niżej, coraz niżej, wreszcie dobiegł kędy ląd się kończy a lód poczyna; wstąpił bez namysłu, bez wahania i jako biegł po ziemi tak ślizga po lodzie, bez żadnego szwanku — wśród zawałów śniegu.
Oba brzegi cienie swe na Jaik rzucają, pośrodku nich gdzie już zetknąć się mają, wstęgę krwawego światła rozciągnęły zachodzące promienie; do tej kiedy doszedł Agaj-Han, stanął i szukał czegoś w około —