Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wieczorem, kiedy małżeństwo było same, Felicya mówiła do męża:
— Nie ustawaj, nie lękaj się niczego. Jesteśmy na dobrej drodze. Jeżeli tak dalej pójdzie, będziemy bogaci, urządzimy sobie salon jak u poborcy i będziemy wydawali bale.
U Rougonów każdego wieczoru zbierało się jądro konserwatystów, którzy wymyślali na Rzeczpospolitą. Było tam trzech czy czterech kupców wycofanych, drżących o swoje renty, pragnących rządu silnego i rozsądnego. Dawny niegdyś handlarz migdałów, członek rady miejskiej Izydor Granom, był niby naczelnikiem tej grupy. Jego zajęcza fizyognomia, okrągłe oczy, mina zarazem zadowolona i zalękniona, czyniły go podobnym do tłustej gęsi, która trawi w zbawiennej obawie kucharza. Mówił mało, gdyż niemógł słów dobrać; słuchał uważnie, ale tylko wtenczas, kiedy mówiono o republikanach, że chcą rabować domy bogatych ludzi; czerwienił się przytem mocno, jakby miał dostać apopleksji i mruczał pod nosem: „próżniacy, złodzieje, zbójcy!“
Do codziennych gości u Rougonów, należał majętny właściciel Rondier, o twarzy pucołowatej i przymilającej się. Rozprawiał całe godziny z werwą orleanisty, zawiedzionego w swoich rachubach upadkiem Ludwika-Filipa.
Przedtem był kapelusznikiem w Paryżu, dostarczycielem dworskim, wykierował syna na urzędnika, w nadziei że Orleani będą pamiętać o nim.