Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ich jest przebita, zakrwawiona i to właśnie zagrodziło mu życie, dwa trupy jego najtkliwszych uczuć. Już mu nic nie pozostawało, mógł umierać. Ztąd nabrał od wyjścia z Sainte-Roure tej łagodności dziecięcej, nieokreślonej, dobrodusznej, gdyby go nawet bito, nie byłby poczuł. On nie był w swojem ciele, pozostał klęczący przy ukochanych zwłokach, pod drzewami w duszącym dymie prochu.
Lecz ślepy się niecierpliwił; popchnął opóźniającego się wieśniaka. Sylweryusz szedł dalej; o coś zaczepił nogami, spojrzał, to odłamek bielącej się czaszki. Zdawało mu się, że wązka uliczka wypełnia się głosami. Umarli go wzywają, starzy umarli, których ciepłe tchnienie, w czasie wieczorów lipcowych, tak przenikało ich oboje. Rozpoznawał ich ciche szepty. Cieszyli się, wołali go, przyrzekali że mu oddadzą Miettę w ziemi, w ustroniu bardziej jeszcze tajemniczem niż ta ścieżka. Cmentarzysko, co owiewało te dzieci ciepłemi podmuchami bujnej roślinności i siało im łoże z nieprzebytej trawy, nie mogąc ich rzucić w wzajemne objęcia, marzyło teraz o napojeniu się ciepłą krwią Sylweryusza. Od dwóch lat czekało na młodych małżonków.
— Czy tutaj? — Zapytał ślepy.
Młodzieniec spojrzał przed siebie. Doszedł już do końca uliczki. Zadrżał, spostrzegłszy kamień grobowy. Mietta dobrze mówiła, ten kamień był dla niej przeznaczony. Tutaj leży... Marya... zmarła.