Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/362

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niej razem wracali. Gdy nadchodziła godzina rozejścia się, całowali się, mówiąc sobie „dobranoc“. Mietta przełaziła przez mur i jeszcze zdaleka przesyłała mu pocałunek. Przemknęło to wszystko jak błyskawica. Już jej nie zobaczy, nigdy, nigdy!
— Idź, gdzie chcesz, wybierz sobie miejsce — szydził żandarm.
Sylweryusz postąpił jeszcze kroków kilka w głąb ścieżki, od której przez przeciąg dwuletni zależało życie jego. Jeszcze myśli jego błąkały się po niedalekiej przeszłości. Oboje czekali starszego wieku, żeby się pobrać. Ciotka Dida byłaby z nimi mieszkała. Może byliby wynieśli się daleko, do jakiej wsi nieznanej, gdzieby łobuzy z przedmieścia nie mogli już prześladować Mietty za zbrodnię jej ojca. Byliby żyli w szczęściu i spokoju! On założyłby warsztat kołodziejski przy jakim wielkim gościńcu. Już zaniechał swych ambicyj rzemieślniczych, zrzekł się wyrobu świetnych powozów; woałby pracować w spokoju dla drobnego ludu. Teraz w swojem rozpaczliwem osłupieniu nie mógł się zoryentować, dla czego te sny szczęścia nigdy się nie urzeczywistnią? Dla czego nie miałby wynieść się z Miettą i ciotką Didą? Wytężywszy pamięć, słyszy głuchy huk wystrzałów z ręcznej broni, widzi chorągiew upadającą przy nim, ze złamanem drzewcem, obwisłemi fałdami, niby skrzydło ptaka postrzelonego. To Rzeczpospolita i Mietta śpią, obie zawinięte w czerwony sztandar. O nieszczęście niewypowiedziane! Obie nie żyją. Pierś