Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/350

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

studyował z ciekawością naturalisty, co natrafia na przemiany owadu. I rozmyślał o wyradzającym się szczepie rodzinnym, tym pniu, rodzącym różne konary i przenoszącym drogą soków też same zarodki w najodleglejsze gałęzie, odmiennie pokręcone, stosownie do ośrodków cienia i światła, w jakich żyją. Ujrzał nawet w błyskawicznem mgnieniu światła przyszłość Rougon-Macquartów, tej sfory żądz, puszczonej i nasyconej, w iskrzącym się blasku krwi i złota.
Ciotka Dida tymczasem śpiewała i krzyczała naprzemian. W pokoju było już zupełnie ciemno. Rougon, zmieszany, pognębiony przykrą sceną, uciekł z domu. Śpiesząc uliczką Św. Mittra, spostrzegł przy samem z niej wyjściu Arystydesa, kręcącego się koło belek na placu. Ten, poznawszy ojca, przybiegł niespokojny i szepnął mu słów kilka do ucha. Piotr zmieszał się, spojrzał z przestrachem w głąb ciemnej równiny, gdzie błyskało przytępione światło ognia cygańskiego. Obadwa weszli czemprędzej na ulicę Rzymską, przyśpieszając kroku, jakgdyby kogo zabili. Podnieśli kołnierze od paletotów, żeby ich nie poznano.
— To mi oszczędza fatygi — szepnął Rougon. — Chodźmy na obiad, gdyż będą na nas czekali.
Za przybyciem zastali żółty salon w całej świetności. Felicya cudów dokazała. Wszyscy byli już zebrani: Sicardot, Granoux, Roudier, Vuillet, handlarze oliwy i handlarze migdałów, klika cała. Tylko margrabia, pod pozorem reumatyzmu, nie