Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech się ojciec nie cieszy; zastałem biedną babkę w najgorszym stanie. Przyszedłem tutaj umyślnie, żeby jej oddać karabin, wiedząc jak go ceni; ona zaś leży martwa, ani się ruszy...
Oczy Piotra przyzwyczaiły się do ciemności. Przy ostatnim blasku dziennym spostrzegł ciotkę Didę na łóżku, sztywną, jakby nieżywą. Biedna ta istota, wstrząsana od kolebki nerwowemi napadami, uległa ostatecznemu przesileniu. Nerwy niejako krew pochłonęły, ciało samo siebie trawiące wyczerpało się. Przez długie lata nieszczęsna była już trupem, chwilowo do życia pobudzanym galwanicznemi prądami. Zdawało się, że obecnie jakieś cierpienie okrutne przyśpiesza rozkład jej organizmu. Twarz wykrzywiona, oczy rozwarte, skurczone palce, usta zaciśnięte, korpus sztywny i wyciągnięty przedstawiał widok milczącego skonu.
Rougon się obruszył. Przykry ten wypadek, był mu nader nieprzyjemnym. Wydawał obiad, miał przyjmować gości, czyliż może być smutnym? Matka już nie wiedziała co wymyśleć, nie mogła wybrać sobie innej chwili do skonania.
Przybrał minę spokojną i pewną.
— Ba, to nic nie znaczy. Widziałem ją taką samą ze sto razy. Trzeba jej dać pokój, niech odpocznie, to najlepszy środek.
Pascal pokręcił głową.
— Nie, ten paroksyzm nie jest podobny do innych. Ratowałem ją nieraz i nigdy nie uważa-