Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzo szczęśliwi. Dla cząstki tego szczęścia, jutro cię opuszczam. Wszak mi nie radzisz, abym został w domu?
— O! nie — zawołała — mężczyzna powinien być odważny; odwaga, to piękna rzecz!.. Musisz mi jednak wybaczyć, że mi jest przykro, że mi smutno...
Sylweryusz ucałował Miettę. Doszli tymczasem do wzgórza, na którem stał rozwalony wiatrak; część murowanej wieży bieliła się w świetle księżyca, reszta leżała w gruzach. Był to kres przechadzki.
— Jak prędko czas przeszedł! — zawołał Sylweryusz — musi już być wpół do dziesiątej, wracajmy.
— Gdybyśmy jeszcze poszli kawałek — prosiła Mietta — tylko do drogi poprzecznej...
Sylweryusz, nic nie mówiąc, objął ją wpół i zeszli z pochyłości. Domostwa już tam żadnego nie było, ani też żywej nie spotkali duszy; po obu stronach drogi ciągnęła się rozległa dolina, łąki, miejscami uprawne grunta. Doszli nareszcie do poprzecznej drożyny, która wiodła do wioski, leżącej nad brzegiem Wiorny.
— Musiałaś się zmęczyć? — zapytał Sylweryusz.
— Nie, zapewniam cię, że nie; jeszczebym poszła mil parę... Jeżeli chcesz, pójdźmy na łąki świętej Klary, ztamtąd się już naprawdę wrócimy.
I poszli dalej. Już byli na samym dole, przeszli tuż koło łąk, odgrodzonych żywopłotem i stanęli