Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tyś raniony! — krzyknęła Mietta.
— Nie, nie — odpowiedział stłumionym głosem — zabiłem żandarma.
— Jakto, na śmierć!
— Nie wiem, miał całą twarz krwią zalaną. Chodź prędko...
Pociągnął dziewczynę na plac targowy i posadził na ławce kamiennej.
— Poczekaj tu na mnie, ja zaraz, powrócę.
Mietta się domyśliła, że przed odejściem, chce się pożegnać z babką.
— Idź — powiedziała mu — bądź o mnie spokojny. Ale umyj ręce.
Oddalił się szybko. Od chwili jak poczuł ciepłą krew Rougade’a na swoich rękach, jakaś siła niewidzialna popychała go do mieszkania Didy. Zdawało mu się, że tylko woda z jej studni zdoła zmyć tę krew z niego. Wszystkie spokojne lata dziecinne i młodzieńcze stanęły mu na myśli, uczuł niepowstrzymaną potrzebę przytulenia się chociaż na chwilę pod skrzydła babki. Przybiegł bez tchu prawie. Ciotka Dida jeszcze nie spała; w innej chwili byłoby go to zastanowiło, ale teraz nie pomyślał o tem; nie widział nawet wuja Rougona siedzącego na kufrze.
Nie czekając zapytania, rzekł szybko:
— Przyszedłem się pożegnać, babuniu... idę wraz z innymi... Przebacz mi, widzisz krew na moich rękach... podobno zabiłem żandarma.
— Zabiłeś żandarma! — zawołała babka szczególnym głosem.