Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

biety były pijane, że przed niemi stała próżna butelka. Od tego czasu nie mógł spojrzeć na swoją kuzynkę, ażeby sobie nie przypomniał haniebnego widoku, jaki przedstawiał się jego oczom. Sam żyjąc jak zakonnik, niechętnie patrzył na młodą dziewczynę, o której chodziły gorszące wieści.
Kiedy obie kobiety, zajęte robotą, naprawiały stare koszule, Macquart, wyciągnąwszy się wygodnie w najlepszym fotelu, palił fajkę, popijał wino i rozkoszował się próżniactwem. Była to właśnie chwila dnia, w której stary łotr miał zwyczaj obwiniać bogatych o ciemiężenie biedaków. Unosił się gniewem na owych panów z Nowego-miasta, którzy żyli, jego zdaniem, kosztem ubogiego ludu, nic nie robiąc. Urywki zdań komunistycznych, pochwytane w gazetach, przechodząc przez jego usta, stawały się ohydnie potworne i śmieszne. Zapowiadał czasy niedalekie, że nikt już nie będzie pracował. I takiemi bredniami, zwykle przeplatał wymyślanie na Rougonów, do których nieprzebłaganą żywił nienawiść.
— Widziałem — rzecze — tę łotrzycę Felicyę, jak kupowała kurczę na targu... Ci złodzieje jedzą kurczęta!
— Ciotka Dida utrzymuje — odezwał się Sylweryusz — że po powrocie wuja z wojska, Piotr okazał się bardzo dobrym dla niego. Wydał przecież znaczną sumę na oporządzenie wuja i na mieszkanie.
— Znaczną sumę! — wrzasnął Macquart — twoja babka jest waryatką! Ci zbóje rozpowiadają takie