Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Widzisz, Sylweryuszu — rzekł, podrwiwając — zawsze kartofle, nic — tylko kartofle! I jeszcze dwóch końców niepodobna związać, przy dzieciach, które mają wilczy apetyt.
Gerwaza i Jan spuszczali oczy w talerz, nie śmiąc ukroić sobie kawałka chleba. Sylweryusz, nie zdając sobie sprawy z rzeczywistego położenia rzeczy, rzekł jak najspokojniej:
— Ależ, mój wuju, powinieneś pracować.
— Ach, tak! Chcesz, żeby ci oszuści bogacze wyzyskiwali moją pracę? Miałbym może niszczyć moje zdrowie za dwadzieścia sous dziennie?
— Każdy zarabia, co może — odpowiedział siostrzeniec — dwadzieścia sous także byłyby pomocą w domu. Zresztą, wuj służyłeś w wojsku, dla czego nie starasz się o jaki urząd?
Wtenczas Fina przez zapomnienie, którego zawsze żałowała, wmieszała się do rozmowy.
— Wszakże ja mu to codzień powtarzam. Jest teraz nawet miejsce. Inspektor targowy, dawny znajomy i życzliwy nam, potrzebuje pomocnika; jestem pewna, że wziąłby mego męża, gdyby ten tylko chciał...
Macquart, spojrzawszy na nią groźnem okiem, krzyknął:
— Milcz! Kobiety zawsze plotą same nie wiedzą co! Wcaleby mnie nie przyjęto, znając moje przekonania.
Za każdem miejscem co mu dawano, w wściekłość wpadał; aczkolwiek zawsze się starał o roz-