Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziecięcy uśmiech Sylweryusza był to ostatni promyk ciepła, co rozgrzewał skrzepłe jej członki. Znękana samotnością, trwożna, by nie umrzeć zapomnianą, zażądała tego dziecka. Jego kręcenie się, bieganie, wlewało życie w głuche pustkowie; niejako zabezpieczało ją od śmierci. Pokochała je nadzwyczaj, chociaż nie była już wstanie zmienić dla niego swego milczącego usposobienia, ani też automatycznych ruchów. Patrzyła całemi godzinami, jak się bawił, słuchała z rozkoszą hałasu, jaki rozlegał się w starych ruderach. Weszło w nie życie, od czasu jak Sylweryusz zaczął biegać, krzyczeć, rozbijać się i jeździć na kiju. On napowrót sprowadził Adelajdę na ziemię; zajmowała się nim z całem poświęceniem się i ze zręcznością młodej matki. Ona, co niegdyś zapominała o własnych dzieciach dla kochanka, teraz sama myła Sylweryusza, czesała, ubierała i bez żadnej przerwy czuwała nad nim. Było to ostatnie przywiązanie, którem niebo obdarzyło tę kobietę, trawioną potrzebą kochania. Zbyt stara, żeby swe uczucie wyrazić tkliwem gadulstwem, właściwem babkom, kochała wnuka w cichości, jak młoda dziewczyna, nie umiejąc pieszczot wynaleźć. Trzymała go na kolanach, długo wpatrując się w jego twarzyczkę a jeżeli dzieciak, przestraszony jej bladością i smutkiem, płakać zaczynał, stawiała go czemprędzej na ziemi, nie śmiejąc nawet pocałować.
Sylweryusz wzrastał samotny przy Adelajdzie. Przez pieszczotę zwykłą dzieciom, przezwał ją