Strona:PL Zola - Rzym.djvu/614

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mować rzekę, miała być dokonaną dopiero na ostatku. Dzięki tej okoliczności, Piotr miał sposobność przypatrzenia się szczególniejszemu widokowi starej, nietkniętej części miasta. Od strony ulicy Lungara fasady domów były świeżo otynkowane i ciągnęły się jednostajnym szeregiem, lecz tylne ich części spuszczały się do rzeki i pozostały popękane, rude, plamiste, zjedzone rdzą i wypalone słońcem, pokryte powłoką starości, niby starożytne rzeźby. Jakże dziwnie te domy grupowały się i piętrzyły jedne nad drugiemi! Jedne w dole stały na podmurowaniach, pod które podpływała rzeka, inne wznosiły się na palach, lub na resztkach starożytnych murów, których całe ściany i odłamy zanurzały się, wstępując wprost w rzekę. Prawie prostopadłe, przegniłe i zzieleniałe schodki wiodły od rzeki na dziwaczne tarasy, nieregularnie zarysowane, jedne ponad drugiemi a wychylające się domy, przeróżnych kształtów, dziurawiły maleńkie okna tu i owdzie powybijane w murze. Domy i domki piętrzyły się niżej, to znów bardzo gdzieś wysoko, bez ładu i żadnej symetryi, wszystkie zaś miały balkony o fantastycznych, dziwacznych kształtach. Od domu do domu rzucone były galerye, mosty ponad dachami i, co Piotra najmocniej dziwiło, to drzewa, wyrastające z niedającego się odgadnąć gruntu. Wyglądały jakby wyrosły z czeluści pomiędzy dachami, lub wprost z samychże dachów. Z wielkiego otworu w starożytnym murze wypływał