Strona:PL Zola - Rzym.djvu/557

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czas już był wielki uchodzić ztąd coprędzej, bo mnóstwo kobiet, zwęszywszy pieniądze zaczęło się gromadzić, wyciągając ręce, wypychając naprzód swe obdarte, brudne, płaczące dzieci. Zdawało się tym nędzarkom, że wszystkie mają równe prawo do otrzymania wsparcia, jęczały opowiadając swój głód i ciężką niedolę. Lecz cóż było począć?... Nie starczyło pieniędzy, by wszystkie obdzielić i chociażby chwilowo pocieszyć. Trzeba było więc uciekać z sercem wezbranem żałością i z uznaniem swej niemocy. Tak, miłosierdzie jednostek nie może podołać i zwyciężyć ogromu nędzy, panującej na przedmieściach!
Benedetta i Dario z rozkoszą wsiedli do powozu i przytuliwszy się do siebie, radzi byli, że już patrzeć nie będą na okropności, które dopiero co widzieli. Benedetta cieszyła się sama z siebie, że okazała się wytrzymalszą, aniżeli się spodziewała. Spojrzała na Piotra, jakby chcąc mu powiedzieć, że to jego wpływ tak na nią podziałał i szukała w jego oczach zadowolenia z swej uczennicy. Gdy Narcyz oświadczył, że Piotr zgodził się iść z nim razem na śniadanie, Benedetta czule uścisnęła rękę swego przyjaciela.
— A gdzie pójdziecie na śniadanie? — zapytał Dario.
— Do restauracyi na placu św. Piotra, bo ztamtąd jest ciekawy widok na plac watykański.